mgr inż. Agnieszka Sośnicka

Epidemia samotności

Na dworze deszcz i wiatr. Biegniemy zziębnięci, aby jak najszybciej otulić się ciepłem domu. Są jednak tacy, którzy po zamknięciu za sobą drzwi mieszkania pogrążają się w szarości. Wita ich ciemność pustego pokoju oraz dzwoniąca w uszach cisza panosząca się bez ich woli i zgody. Telefon milczy, na stole stoi jedna filiżanka. Samotni, przygaszeni, nie mają w sobie radości, nie widzą kolorów, czują się dziećmi gorszego Boga. Osoby, którym nie dane jest nasycić się innymi. Odczuwające głód dobrych, bliskich i bezpiecznych kontaktów z ludźmi. Outsiderzy tęskniący za serdeczną pieszczotą rąk, szelestem kroków, pukaniem do drzwi, listem. Czekający na ciepłe jak owcza wełna słowo, dobry sen, słońce... koniec świata. Bezradni wobec lęku przed obojętnością, cierpkim uśmiechem, wzruszeniem ramion, niezrozumieniem świata, który zostawili za bramą swej samotnej twierdzy.

Choroba zwątpienia w siebie

Samotność to słowo, od którego wieje grozą. Jest bolesna, trudna, niebezpieczna, odciska piętno na naszym życiu. Zamykanie się w niej prowadzi do depresji, lęku, wypalenia. Chorujemy przez nią, bo nie żyjemy w zgodzie z naszymi najgłębszymi potrzebami. Wszyscy bowiem pragniemy mieć w kimś oparcie. Świadomość, że w trudnych chwilach ktoś stoi obok nas. Ten stan ducha oddaje cytat z książki „Miłość i przetrwanie” amerykańskiego lekarza Deana Ornisha: cierpimy nie dlatego, że coś boli – to jest zwykle do zniesienia. Najgorzej jest wtedy, gdy zostajemy z bólem sami. Samotnemu człowiekowi mniej dokucza reumatyzm, niż to, że nikt go nie odwiedził, że nie ma się z kim cierpieniem podzielić.

Oczywiście, dla części z nas izolacja jest stanem bardziej dokuczliwym. Doskwiera w większym stopniu osobom mocniej skoncentrowanym na innych niż na sobie. Im mniej w nas egoizmu, tym bardziej samotność nas unieszczęśliwia. Ludzie postrzegający siebie w kontekście relacji, jakie tworzą z innymi, żyjący po to, aby tamci nie byli samotni, odczuwają ogromny dyskomfort, gdy tych innych zabraknie. Skupiając się na tym, co mogą zrobić dla otoczenia, traktują swe życie jak misję niosącą pomoc bliskim i cierpią, gdy nie ma dla kogo jej wypełniać. Wtedy samotność staje się dla nich chorobą zwątpienia w siebie. Niewiarą we własne siły i możliwości. Może dlatego wśród ludzi mających o sobie wysokie mniemanie jest mniej samotnych. Prawdopodobnie spowodowane jest to tym, że pewni siebie łatwiej nawiązują znajomości. Zwykle wierzą, że mogą wyreżyserować swój los i robią to inicjując kontakty oraz organizując życie zgodnie z własnymi potrzebami.

Osoby skłonne obwiniać za swą dolę czynniki zewnętrzne są bardziej bierne i niezaradne życiowo. Bywają też większymi pesymistami, bardziej sceptycznymi i ostrożnymi w wyborze strategii działania. Z badań przeprowadzonych w 2004 roku na Columbia University w Nowym Jorku wynika, że tylko 7% ankietowanych uważało się za pesymistów. Gdy jednak zadeklarowani optymiści poddali się testom, okazało się, że aż 45% z nich myśli negatywnie. Właśnie ten rodzaj patrzenia na świat sprawia, że człowiek samotny zamyka się we własnej warowni i zaczyna przypominać wysychający strumyk. Jego zablokowana energia życiowa nie płynie. Obraca się w kręgu własnych negatywnych myśli, uczuć, przeświadczeń, coraz bardziej destrukcyjnych dla psychiki.

W zaklętym kręgu

Samotność ma różne oblicza. Czterdziestoletnia Ewa to z pozoru szczęśliwa żona i matka. W domu, gdzie jest mąż i dwaj synowie, czuje się jednak bardzo wyobcowana, nieszczęśliwa. Ogarnia ją coraz częściej wszechstronne uczucie, że żyje obok, a nie z najbliższymi ludźmi, którzy stają się coraz bardziej dalecy. Uważa, że jej nie rozumieją, nie zauważają potrzeb, nie słuchają, ignorują to, co mówi. Przeświadczona, że nikogo nie obchodzi, zamyka się przed swymi bliskimi. Nie dzieli się swoimi planami, rozterkami, radościami. Właściwie zamilkła, a jej samotne popołudnia czy wieczory z telewizorem (nie ma przyjaciół) coraz bardziej pogłębiają frustracje i lęki. Utwierdzają w przeświadczeniu, że nie może liczyć na odrobinę bliskości, gdyż nikt z domowników nie zauważa w jej oczach niemej prośby o rozmowę czy wspólną niedzielę. Jest ona także (zresztą jak wszystkie święta) karą dla pięćdziesięcioletniej Marii, wdowy, która nie ma dzieci ani bliskich krewnych (z dalszymi nie utrzymuje kontaktów). Dawne przyjaciółki mają własne problemy. Nikt jej nie zaprasza i nie wpada do niej. Nawet w pracy czuje się gorsza, bo nie znajduje wspólnych tematów do plotkowania. Nie wie przecież, na czym polegają konflikty z synową czy szkolne kłopoty wnuków. Izolacja w pracy dokucza też bardzo dwudziestopięcioletniej Joannie. Biegła do tej pierwszej, wymarzonej po studiach firmy z radością w sercu, pełna serdeczności i dobrych chęci. Natrafiła na mur obojętności, gdzie nikt nie nauczy, nie pomoże, nie wesprze. Obca, zdołowana i odtrącona człapie po ośmiu godzinach do domu. Odburkuje matce, zerwała z chłopakiem. Smutna i zdesperowana godzinami patrzy w sufit własnego pokoju.

Każda z tych kobiet ma jakby inny problem. Łączy je jednak wspólny mianownik: nikt mnie nie kocha, nie chce, nie troszczy się o mnie, nie akceptuje. Wszystkie popełniają też ten sam błąd, zamykają się w swym nieszczęściu. I choć Jean Paul Sartre powiedział: każdy człowiek jest samotną wyspą, to jednak nie żyjemy na bezludnej planecie. Wokół jest wiele osób też spragnionych obecności drugiego człowieka, życzliwych, przyjaznych, pomocnych. Największym problemem staje się to, kto ma pierwszy wyciągnąć rękę. Ludzie otoczeni miłością kierują swą uwagę na najbliższych. Jest to postawa nieegoistyczna. Natomiast odgrodzenie od świata, zamknięcie we własnej skorupce nie pozwala samotnym zbliżyć się do innych. Poczucie, że nic nie da się zrobić, pogłębia ich cierpienie. Zamyka się krąg, w którym bierne oczekiwanie na cud powoduje stopniową utratę kontroli nad własnym życiem. Najpewniejszym sposobem pogłębienia tego dołka staje się zamknięcie w czterech ścianach. Rozmyślanie tam o ciężkim życiu, pogrążenie w koszmarach sennych, podczas których umieramy samotni i nikt o tym nie wie.

Wyjdź do ludzi

Samotność zaczyna się nie wtedy, kiedy ludzie od nas odchodzą, ale gdy my oddalamy się od nich. Jedynym sposobem wyjścia na prostą jest podjęcie wysiłku, aby się do nich zbliżyć. Nie dopuśćmy, aby dom stał się naszym więzieniem. Nie opuszczając własnych czterech ścian zaprzepaszczamy szansę, aby kogoś spotkać, poznać, zaprzyjaźnić się, pokochać, być potrzebnym. Tymczasem szczęście trzeba prowokować. Najlepszym wstępem jest życzliwe nastawienie do świata. Zaprzestanie wmawiania sobie, że życie jest bez sensu, bo nie mamy dla kogo sprzątać, gotować, dbać o siebie. Zrozumienie, że egzystencja w pojedynkę nie musi oznaczać samotności, a pójście do kina, teatru, klubu, na spacer bez pary też może być przyjemnością. Dobrze jest zastanowić się, co lubimy, co sprawi nam przyjemność i starać się to robić. Przełamać opór i wybrać się do klubu osób samotnych, biura matrymonialnego, koła hobbystów. Spotkamy tam ludzi, którzy mają podobne problemy – tak jak my, szukają i czasami znajdują. Nie róbmy z siebie słabeuszów, ofiar, walczmy z depresją. Kiedy drzwi zamkniętych do świata nie umiemy sami otworzyć, pomyślmy o psychoterapii.

Poczucie osamotnienia to przekonanie, że na świecie na ma nikogo, kto nas zna i rozumie. Pierwszą taką osobą może stać się doświadczony psychoterapeuta, który jak najszybciej wyśle nas w świat, do ludzi. Nauczy, że kontakt z nimi może być bezpieczny i pożyteczny. Pozwoli zrozumieć, iż nie ma cudownej recepty na samotność, jednak praca nad sobą i własnym życiem pozwala ją najpierw zaakceptować, a potem się od niej uwolnić. Dostrzec, na czym polega nasze piekło. Najbardziej skuteczną strategią jest zawsze aktywność, zaangażowanie w coś, co wzbudzi entuzjazm, który stanie się bodźcem do działania.

Szczęście w pojedynkę

Poetka polskiego października, Małgorzata Hilar, tak napisała w liście do przyjaciela: samotność to cudowna rzecz, daje tę wielką niczym nie ograniczoną swobodę osobistą, jasną myśl, niezależność psychiczną i to przyjemne uczucie, że można wyciągnąć przed siebie nieskrępowane żadnymi więzami ramiona. Samotność może więc być piękna, dobra, potrzebna jak łyk wody. Pod warunkiem, że nie trwa zbyt długo. Dzisiaj, niestety, staje się modna. Bardzo wielu młodych ludzi wybiera ją jako model życia. Pogoń za dobrą pracą, pozycją finansową zabiera im czas i siły, nie pozwalając cieszyć się życiem. Ciągły wyścig rujnuje zbawienne klimaty sąsiedzkich więzi, towarzyskich spotkań, romantyzmu randki z ukochaną osobą. Młodzi obawiają się, że związek może być zamachem na ich niezależność, możliwość samostanowienia o sobie, realizowania własnych planów i zamierzeń. Zdobywają dużo i mają apetyt na jeszcze więcej. Boją się, że ścisłe relacje z drugą osobą mogą ich tego pozbawić. Nie mają zaufania do emocjonalnych więzi ani siły, by o nie zadbać. Uważają, że małżeństwo i dziecko może zniweczyć, a na pewno utrudnić karierę. Jeśli już razem zamieszkają, to często zamiast troszczyć się o siebie – konkurują ze sobą. Wspólny dom staje się polem bitwy, a nie azylem. Zamiast przyjaciela dostrzegają w drugiej osobie konia trojańskiego, który wniesie w ich życie kłopoty.

Ten rodzaj samotności (świadomie wybrany) może sprawić, że utkną w egoistycznym dystansie do świata i przestaną się duchowo rozwijać. Niedopuszczenie do siebie drugiego człowieka pozbawia nas cnót, które mogą rozkwitać tylko w relacjach z innymi ludźmi. Sami zimni i obojętni nie dajemy ani przyjaźni, ani miłości i na nią nie czekamy. Zapominając, że tylko ten, którego kochają, zostanie zbawiony – jak pięknie ujął to ksiądz Jan Twardowski. Podobno wystarczy jedno doświadczenie prawdziwej bliskości, aby odważyć się żyć inaczej. Zacząć otwierać się na ludzi i troszczyć o nich. Oby każdy z nas doświadczył tej łaski.

Kroki do tyłu

Najczęstsze błędy, które popełniają osoby samotne to: ● ucieczka w pracę, jeszcze bardziej oddalająca od prywatnego życia. Pracoholików przeraża perspektywa nicnierobienia. Ma ją skrócić przebywanie w pracy do późnych godzin wieczornych; ● wypełnianie pustki zakupami, na które wydają fortunę. Kończą się one (po powrocie do domu) zapytaniem siebie w lustrze: „dla kogo będę to nosić” i jeszcze większym uczuciem beznadziejności; ● zagłuszanie osamotnienia chaotycznymi działaniami, np. spędzaniem całych wieczorów na przypadkowych seansach filmowych. Multikina umożliwiają przechodzenie z jednego filmu na drugi, który nie wciąga, nie interesuje, nie bawi. Po kilku godzinach stres osamotnienia wzrasta; ● rozpaczliwe chwytanie się jednej osoby, z którą chcą się zaprzyjaźnić. Mając dużo czasu do zaoferowania kompanowi, doprowadzają do tego, że intensywność kontaktów go zmęczy (zwłaszcza, gdy ma rodzinę). Natarczywość powoduje unikanie rozmów, spotkań i telefonów od natręta. Tym bardziej, że umawia się zwykle po to, by ponarzekać na samotność. Rola wdzięcznego słuchacza w takich sytuacjach szybko nuży. Samotnym też nie służy przygnębiający wywód nad własnym życiem.

autor: Danuta Brylska

Przeczytaj inne porady z tej kategorii

Trafianie w cel

Czerw 25, 2014 Inne

Co wiesz na temat leczenia biologicznego? Z tej metody korzystają od dawna pacjenci z cukrzycą, hemofilią, reumatyzmem, a nawet chorobami nowotworowymi. Czy teraz przyszedł czas ...

czytaj więcej

Witaminy i minerały - czy warto je stosować?

Czerw 25, 2014 Inne , Żywność i żywienie

Z każdym dniem nasz organizm toczy nieustanną walkę o przetrwanie. Wszelkie nawet najmniejsze błędy w stylu życia, powodują kumulowanie niebezpiecznych zmian, prowadząc w efekcie do ...

czytaj więcej
POKAŻ